+6
katewisienka 6 grudnia 2017 21:06
Dwa zestawy: t-shirt- bielizna-spodenki wystarczą, by obskoczyć urlop w Azji. Ceny ubrań i dostępność pralni uzasadniały zapchanie plecaka do połowy. Teraz okazało się, że można bez.



W bożocielny czwartek Ukraińcy zrobili promocję na Bangkok -1444 zł z WAW z przesiadką w Kijowie. Nie maszerowaliśmy w procesji, więc łyknęliśmy czym prędzej 3 bilety na listopad i zaczęliśmy myśleć co dalej. Poprzednio zaliczyliśmy co trzeba, teraz- uznaliśmy- przyszła pora na deser. Żadnych świątyń, Buddy i Bangkoku.



Tylko, że na wstępie Robkowi zaginął bagaż i deser trzeba było zostawić na później. Priorytetem stały się czyste majtki. Ze zdobytym zestawem odzieżowym i marzeniem o prysznicu wbiliśmy do hotelu... w trakcie likwidacji. Zapomnieli powiadomić, ups. Zaproponowali inny, na Khao San. Po 2 dobach w drodze centrum imprezowe Bangkoku nie było na liście życzeń, ale w obliczu szukania lokum z plecakiem na grzbiecie uznaliśmy, że tajski masaż i Chang dadzą radę. Dały: ulica szalała, my spaliśmy.



Po Robkowej przepierce ruszyliśmy do Kanchanaburi. 2,5 h jazdy zafundowało nam zmianę scenerii: ciszę, jaszczurki, śniadanka nad rzeką. Sielskie miejsce na dłuższe 'trochę'.



Okazało się, że mieszkamy 300 m od mostu na rzece Kwai. Obejrzeliśmy most i cmentarz jeńców wojennych, którzy polegli w trakcie budowy Kolei Śmierci.



Historia w tle jest straszna, ale miasteczko ma energię, świetne knajpki i tętniący życiem nocny market. Ze wszystkim: od silnika łodzi podwodnej po chińskie pierożki. Wybór w garkuchniach taki, że kilka wieczorów to mało. My mieliśmy trzy, trzeba było jeść więcej.



Kanchanaburi godzina jazdy dzieli od parku narodowego Erawan. Ludzie przyjeżdżają tu dla 7- poziomowego wodospadu w dżungli, którego każdy lewel to inna bajka: wapienne baseny, cienkie strumyki, kaskady. Każdy inny, wszystkie zachwycające.



Na całej trasie można moczyć kuper, więc w ślad za Tajami też się kąpaliśmy, pozwalając rybkom wyżerać naskórek z pięt. Fish SPA w cenie biletu (300 bahtów). Dobrze wykorzystany dzień.



Po powrocie ustaliliśmy, że bagaż Robka wciąż jest w Kijowie, ale zmierza w naszym kierunku. Póki co-pranie ręczne.



Rankiem ruszyliśmy do Amphawy na jeden ze słynnych pływających targów. Plan A zakładał Damnoen Saduak, ale ów szlagier wycieczek dzieliło od Kanchanaburi 3,5 h jazdy, bylibyśmy tam w godzinach szczytu. Wybraliśmy mniejszy i ponoć prawdziwszy targ w Amphawie, choć dla nas główną zaletą były popołudniowe godziny działania.





Cała impreza odbywa się na łodziach cumowanych wzdłuż kanałów. Tu się gotuje, smaży, handluje. I jest wszystko! Gigantyczne krewety, zupy rybne, egzotyczne owoce i ręcznie wycinane mydła. Spróbowaliśmy wszystkiego, chyba łącznie z mydłem. Było dobrze, choć czy autentycznie, nie wiem.



W każdym razie kiedy obżarci postanowiliśmy się zwijać, okazało się że nazwa oddalonego o 100 km Kanchanaburi wywołuje rechot. Że niby się nie da. Że może przez Bangkok? Albo taksówką? Wyglądało to średnio, aż pewien koleś od tuk-tuka wstrzymał słońce, ruszył ziemię, 4 razy przyjechał na czerwonym i 2 raz po chodniku, ale tak zorganizował przejazd busami, że droga powrotna zajęła nam mniej niż dojazd. Magik albo po prostu dusza-człowiek.



Walizki nie wyczarował, więc chyba to drugie. Rano opuszczaliśmy Kanchanaburi... Telefon na lotnisko wyjaśnił, że walizka pozdrawia z Bangkoku. Obiecano, że dotrze jeszcze tej nocy. Dotarła i radość była wielka, choć patrząc z boku widać, że 2 zestawami da się obskoczyć wyjazd.



Kolejny dzień upłynął w drodze do Surathani. Pokonaliśmy prawie 800 km tuk-tukami, autobusami, pociągami. I złego słowa nie dam powiedzieć o komunikacji. Noc spędziliśmy w kapsule i to jest moje odkrycie. W końcu się wyspałam! Przy 2 chrapiących facetach kapsuły mają głęboki sens.



Rankiem ruszyliśmy do Khaolak i tu liczyliśmy na nasz deser: plażę, morze, relaks. Ale zaczęło się od oberwania chmury. Nat, właścicielka cudnego Nautical Home B&B wyjaśniła, że o tej porze roku regularnie koło 16:00 jest tropikalna ulewa. Niebo zawiesza się nad górami i leje, aż ulice spływają rdzawą rzeką. Termometry pokazują stabilne 34 stopnie, wilgotność 89%. Mnie pasowało.



Jak zresztą wszystko w Khaolak: lokalizacja, rozmiary miasteczka, okolica. Kurort jak u Kopciuszka. Chcesz czy nie, o północy zamykają knajpy, bary, cichnie muzyka i wszyscy idą spać. Zdrowo. Może w sezonie jest inaczej, ale w listopadzie nawet jedyny klub działał tylko siłą rozpędu. Jest za to wysyp knajpek, działający 3 x w tygodniu bazar i bar z lanym Changiem, gdzie kończyliśmy wieczory.





Nat poleciła w okolicy kilka miejsc i zapełniliśmy nimi dni. Skutery są idealne na takie wycieczki. Robiliśmy trekkingi po parkach narodowych, wodospadach, plażach. Nat pokazała nam też swoją ulubioną Coconut Beach i z miejsca się zakochaliśmy. Bo kto by się nie zakochał?





Po drodze widać zabudowania opuszczone po tsunami z 2004 r. Zginęło wtedy 4-10 tys. ludzi. W Khaolak jest Muzeum Tsunami, ale nie byliśmy tam. Widzieliśmy tylko statek, który fala wepchnęła 2 km wgłąb lądu. Zostawiono go w tam, by uzmysławiał potęgę żywiołu. Dziś niewiele zostało śladów po tym armagedonie, raptem pojedyncze budynki, zawłaszczane przez bujną przyrodę.



Zależało nam natomiast na 2 wycieczkach: rejsie po Similianach i parku narodowym Khao Sok. Rozpytaliśmy po biurach, ale ceny powalały. I o ile całodzienne Similiany za 2000 THB dało się przełknąć, to Khao Sok postanowiliśmy spakietowć sami. W biurze chcieli 3000- 3900 THB/os. Wypożyczyliśmy Mazdę - 1400 THB, benzyna - 500, wstęp do parku - 900, wynajęcie łódki -1500. Przy podziale na 3 wychodzi 1450 THB/os.



Khao Sok było dokładnie takie, jak sobie wyobrażałam: szmaragdowa woda, strzeliste, wyrastające z jeziora skały i dżungla. Świetne miejsce, którego wadą jest tylko to, że leży 100 km od Khaolak. I kiedy się ekscytowałam, że to najpiękniejsza rzecz jaką widziałam, nie wiedziałam jeszcze nic o Similianach.




Bo jednak najpiękniejsze było przede mną. Jeśli wyobrażacie sobie siebie na Seszelach, jedźcie na Similiany! Jeśli marzy wam się Dominikana, jedźcie na Similiany. Nawet kiedy śnicie o Mielnie...



Dla białych plaż, raf, obrzydliwie kiczowatego błękitu, słońca, kokosów i spacerujących niemrawo waranów. Mam podejrzenia, że tak może wyglądać raj. Ideałem byłoby zostać tu na jedną, dwie noce i mieć go tylko dla siebie. Ale to nie dla grzeszników, którym czas wyznacza bilet powrotny.





Bo ci bawią się na Phuket. Ostatniego dnia złapaliśmy busa do Old Town, gdzie czekał nas wieczór i poranny lot do Bangkoku. Ale najpierw spacer, a warto, bo miasto jest inne niż wszystkie.



Inna jest architektura, inny klimat tworzony przez sporą nie-mniejszość chińską. Najlepiej widać to na nocnym markecie, gdzie ten tajsko-chiński misz-masz smakowo-zapachowy jest podbity do potęgi. Takiej różnorodności gastronomicznej też nie było wcześniej.



Sok z trzciny cukrowej, ryby, pierożki, sataye, mohito w wiaderkach. Muzyka, knajpy, ludzie. Dużo tego. Bazar jest wielki, wybór towarów kosmiczny, a ceny najniższe jakie dotąd spotkałam. Dziękowałam w duchu za roztropność i plecak do połowy pusty. Tu się zapełnił po brzegi.



Rankiem czekał nas krótki lot do Bangkoku. Zakupy, masaż, ostatnia papaya salad, potem Kijów, Warszawa. Koniec. Smuteczek na końcu nosa.



EPILOG
Na taśmach wyjeżdżają bagaże, jeden z pierwszych Robkowy, uff. Tym razem bez przygód. Opuszczamy lotnisko, gdy głośne "ku#wa" zatrzymuje nas w drzwiach. Odwracam głowę i kątem oka widzę wieeelkie pęknięcie przez długość Robkowej walizki...
Chwilo trwaj!

Dodaj Komentarz